Był Królem Życia

Jesteśmy, a właściwie byliśmy – choć używanie czasu przeszłego z trudem jeszcze mi przychodzi – z trochę innego pokolenia. Konrad urodził się kilka lat przede mną. Poznaliśmy się w Klubie Dziennikarza, do którego zazwyczaj prowadziły codzienne drogi ówczesnych żurnalistów zatrudnionych w gmachu prasy przy Piotrkowskiej 96, gdzie relaksowali się przed lub po wykonaniu obowiązków zawodowych.

Najchętniej gromadzili się przy klubowym barku, gdzie u niezapomnianej Zosi zamawiało się kolejne lampki koniaczku, zwykle albańskiego Skanderbega, bułgarskie trunki Pliskę lub Słoneczny Brzeg ewentualnie węgierskiego Budafoka. Szczytem rozpusty był sezonowo tylko dostępny mołdawski Biełyj Aist. W tym właśnie miejscu, na wysokim barowym stołku, najczęściej zasiadał Konrad, stały bywalec Klubu Dziennikarza. Nic więc dziwnego, że któregoś dnia spotkaliśmy się u Zosi razem, z pragnieniem zwilżenia wyschniętego gardła. Przy lampce brandy wymieniliśmy parę zdawkowych zdań i na tym się skończyło. Ta przypadkowa znajomość, przeplatana jedynie sporadycznymi spotkaniami w klubie, trwała dość długo i nie miała dla żadnego z nas większego znaczenia.

Wtedy dopiero rozpoczynałem pracę dziennikarską jako młodszy redaktor w Oddziale Łódzkim Polskiej Agencji Prasowej, co i tak było dużym sukcesem, bo otrzymałem angaż, bez najczęściej obowiązującego w tamtych czasach rocznego stażu. Zaliczono mi bowiem kilkumiesięczną bezetatową współpracę, jedynie na wierszówce. Natomiast Konrad w środowisku łódzkich żurnalistów był już kimś i miał mocną pozycję zawodową w macierzystej redakcji Odgłosów, chociażby jako wytrawny reporter. Dał się też poznać, również na forum ogólnopolskim, jako prozaik, poeta i autor słuchowisk radiowych. Miał już bowiem za sobą wydane dwa tomy poetyckie i kilka powieści. Nic więc dziwnego, że będąc młodym dziennikarskim szczawikiem chodziłem zupełnie innymi ścieżkami, zarówno zawodowymi, jak prywatnymi. Nie przeszkadzało nam to jednak, kiedy tylko nadarzyła się okazja, spędzać przyjemnie czas w klubie, gdzie Konrad zwykle oddawał się z lubością epikurejskim rozrywkom przechodzącym najczęściej w ożywione dyskusje na wszystkie gorące tematy i ostre spory polityczne w gronie kolegów z różnych redakcji i zaprzyjaźnionych gości, głównie literatów, artystów i ludzi sztuki, którzy chętnie odwiedzali dziennikarzy. Dzięki temu, wraz z upływem lat, na neutralnym gruncie klubu żurnalistów, rodziła się powoli niepowtarzalna atmosfera intelektualnej wolności przyciągająca interesujących, często niepokornych i rozwichrzonych życiowo ludzi, jak również zwyczajnych birbantów i utracjuszy. Konrad świetnie czuł się w ich towarzystwie, bo niejako sam był z nich. Często zresztą, już po zamknięciu klubu, przenosił się wraz z bratnimi duszami do łódzkich knajp, gdzie balowali do białego rana odzyskując później siły w królestwie Zosi, ratującej mocną kawą padających z nóg żurnalistów i artystów, których czekał normalny dzień pracy.

Nadszedł pamiętny 13 grudnia 1981 roku. Po wprowadzeniu stanu wojennego Konrad został zwolniony z pracy z zakazem publikowania w prasie. Niewątpliwie przyczyniły się do tego jego wystąpienia i teksty drukowane w roku 1980 i później oraz funkcja wiceprzewodniczącego Sekcji Dziennikarstwa Regionu Łódzkiego Solidarności. W tym czasie praktycznie nie miałem z Nim żadnego kontaktu. W późniejszym okresie stanu wojennego dowiedziałem się jedynie, że z Jego inicjatywy powstał w Łodzi oddział Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich, którego został prezesem. Dzięki temu nie tylko znalazł sposób na życie w tym czasie, ale też wziął pod swoje skrzydła ludzi, pozbawionych jak On pracy, umożliwiając im zarazem jaką taką wegetację. Z Jego epizodem w STP wiąże się zabawna historia. Otóż władze stanu wojennego  w Łodzi ustanowiły tzw. zapis na nazwisko Konrada, jako dziennikarza, literata, poetę, wiceprzewodniczącego Sekcji Dziennikarstwa Regionu Łódzkiego Solidarności. Sprawowałem wówczas funkcję kierownika Działu Kulturalnego Głosu Porannego, co jest istotne dla sprawy. Pomyślałem bowiem, że możemy przechytrzyć cenzurę stanu wojennego robiąc wywiad z Konradem, ale jako z prezesem OŁ STP. I jakoś przeszło. Wywiad przeprowadziła Matylda Garbolińska, a publikacja nie wzbudziła zastrzeżeń czujnych cenzorów, bo nie mieli zapisu na Frejdlicha – prezesa.

Na dobre poznaliśmy się Konradem, gdy Rysio Poradowski został naczelnym redaktorem Głosu Porannego. Natychmiast przywrócił mnie do pracy, po zwolnieniu przez poprzedniego naczelnego, proponując jednocześnie stanowisko kierownika działu publicystki, co jest o tyle warte wspomnienia, że poprosił mnie o opinię w kwestii zatrudnienia w moim dziale Frejdlicha. Oczywiście, gorąco poparłem jego pomysł i bardzo ucieszyłem się z możliwości pracy z tej klasy profesjonalistą. Poza tym bardzo byłem wdzięczny Rysiowi, że nie układał mi na siłę spraw kadrowych w dziale, choć jako naczelny mógł to spokojnie zrobić, nikogo o zdanie nie pytając.

Konrad ujął nie swoją postawą od pierwszego dnia wspólnej pracy, która była przecież zupełnie inna niż w redakcji tygodnika społeczno-kulturalnego, gdzie się robiło wielką publicystykę, literacki reportaż i duże pogłębione wywiady. Pamiętam dokładnie, że pierwsze zadanie, o które Go poprosiłem (nigdy inaczej tego nie robiłem), było szybkie, jak to w dzienniku, zebranie materiałów i przygotowanie bieżącej informacji o aktualnych pracach polowych w ówczesnym województwie sieradzkim. Ku memu zaskoczeniu za niecałe dwie godziny material leżał już na moim biurku, a Konrad dopominał się o następne propozycje tematyczne, sam zresztą przedkładając własne. Nigdy, przez kilka lat wspólnej pracy w Głosie Porannym, a później w Trybunie Łódzkiej, nie zdarzyło się, by gwiazdorzył, grymasił, kwestionował nałożone na Niego obowiązki, a mając taką pozycję zawodową mógł. I zapewne nie spotkałyby Go za to żadne większe przykrości. Dawał wspaniały przykład młodym adeptom dziennikarstwa, jak ten zawód rzetelnie wykonywać, za co zresztą był przez nich uwielbiany, zwłaszcza że podziwiali Jego znakomity dorobek twórczy i cenili sobie bardzo życzliwość, którą okazywał żurnalistycznemu narybkowi.

Nie wiadomo kiedy między mną i Konradem zaczęła się rodzić coraz większa  zażyłość, która wkrótce przerodziła się w prawdziwą przyjaźń. Poznałem niebawem Basię, Jego żonę. Zaczęliśmy bywać u siebie, spotykać się podczas przyjęć rodzinnych i sylwestrowych nocy.

Najpiękniej jednak wspominam nasze zaczynanie dnia w redakcji, która przeniesiona została z ulicy Sienkiewicza na Więckowskiego róg alei Kościuszki. Ma to znaczenie, bowiem na pobliskiej Piotrkowskiej, niemal vis-à-vis domu handlowego Magda usytuowany był duży sklep piwny, którego właścicielką była pani Żeleńska, jak się później okazało, bliska krewna słynnego Boya-Żeleńskiego, mająca też silne związki rodzinne z czeskimi piwowarami. W jej sklepie można było nabyć mniej więcej tyle gatunków piwa, ile dni w roku. Wspólnie z Konradem podjęliśmy więc ambitną decyzję zdegustowania każdego z nich. Praktycznie wyglądało to następująco; jadąc do pracy samochodem, zabierałem ze sobą Kolegę. Parkowaliśmy auto pod redakcją i udawaliśmy się do p. Żeleńskiej, z którą powoli zaprzyjaźniliśmy się. Tam, już jako stali bywalcy, uzyskaliśmy nieustającą zgodę na wypicie butelki piwa na miejscu. Łączyło się to też z niezwykle interesującymi wspomnieniami o Boyu-Żeleńskim, którymi dzieliła się z nami jego krewniaczka. Uzyskaliśmy też bezcenną informację, przekazaną jej przez czeską rodzinę, że prawdziwe, dobre piwo musi mieć zawartość przynajmniej pięć procent czystego alkoholu.

Nasze piwne wyprawy, wykryte po pewnym czasie przez dyrektora  wydawnictwa prasowego, spotkały się z następującą publiczną jego reakcją: – Frejdlich z Bąkowiczem, jak nie odpalą rano po piwie, to chodzą, jak kołowaci. – Uciąłem sprawę krótko: – Wolę w swoim dziale Frejdlicha po piwie niż innych po herbacie. –  Od tej pory nie mieliśmy już żadnych problemów piwnych. Nie zdołaliśmy jednak zrealizować swojego zobowiązania do końca. Ku naszemu nieutulonemu żalowi, sklep p. Żeleńskiej padł. Nie wytrzymał konkurencji i wysokich opłat narzuconych kupcom z ulicy Piotrkowskiej oraz narastającej konkurencji rosnącego w siłę kapitalizmu.

Naszą przyjaźń ugruntowała wiejska posiadłość, którą Konrad wraz Basią nabyli w powiecie poddębickim. Byliśmy często do niej zapraszani, aż wreszcie otrzymaliśmy do stałej dyspozycji pokój i klucze do ich domostwa. To były najpiękniejsze chwile razem przeżyte. Spędzaliśmy tam wszystkie wolne dni, a wraz nami Bodo, wielorasowy pies uratowany przez Basię i Konrada przed egzekucją tubylca, który chciał się pozbyć niepożądanego szczeniaka. Był to pies genialny w swej inteligencji, ze wszystkimi najlepszymi genami skundlonych przodków. Niewyobrażalna miłość do niego cementowała niezwykle udane i kochające się małżeństwo Konradów. Niestety, Bodo ciężko zachorował. Jedyną szansą dla niego był przeszczep wątroby, wykonywany tylko w jednej z klinik weterynaryjnych we Wrocławiu za bajońską sumę dwudziestu tysięcy złotych. Konrad ani chwili się nie wahał, gotów pokryć wszystkie koszty leczenia. Nie było to jednak możliwe z przyczyn czysto logistycznych i krótkiego czasu na przeprowadzenie zabiegu. Gdy Bodo odszedł, Konrad posiwiał w ciągu jednej nocy. Na pociechę pozostała Mu Meśka, znajda wyrzucona z samochodu, którą przygarnęli wraz z Basią do swego domu, gdy umierająca z głodu przywlokła się ostatnim wysiłkiem do ich wiejskiego obejścia. Przez wiele dni nieufna, agresywna po traumie, która była jej udziałem. Później najbardziej oddana Konradom istota. Też już nie żyje. Ostatnim psem jest Solo, wielorasowiec podarowany przez wiejskich sąsiadów, uwielbiany przez Konrada, który go pozostawił jedynie z ukochaną Basią i pięknymi wspomnieniami.

Osierocił ukochanego syna Pawła, utalentowanego muzyka wiolonczelistę oraz troje wnucząt: Maurycego, Julię i Emi, które kochał nad wszystko i gdy tylko mógł, spędzał z nimi jak najwięcej czasu.

Konrad był trudnym partnerem w przyjaźni i życiu. Odbywaliśmy wielogodzinne gorące dyskusje, które niejednokrotnie przeradzały się w ostre spory przy kuflu piwa. Był Człowiekiem piekielnie inteligentnym, wiecznie upartym o rozleglej wiedzy i niezbicie przekonanym do własnych racji. Z trudem przyznawał się do pomyłek i błędów. Ale też był jednym z najporządniejszych, najbardziej bezinteresownych i najuczciwszych osób, z którymi dotychczas się spotkałem. Był również całkowicie oddany i wierny w przyjaźni. Uwielbiałem Jego towarzystwo, bo był samym chodzącym optymizmem, wiecznie pogodny i uśmiechnięty, tryskający specyficznym humorem, zabarwionym lekką ironią. Natomiast dostawał szału, gdy spotykał się z grubiaństwem i chamstwem, szczególnie wobec kobiet, starszych i słabych, a także wszelką ksenofobią i jakimikolwiek przejawami rasizmu. Był królem życia, z którego czerpał radość pełnymi garściami; facetem z szerokim gestem i ułańską fantazją. Pozostaną na zawsze w mojej pamięci szalone noce, podczas których śpiewaliśmy wspólnie nasze ulubione rosyjskie pieśni, ballady i romanse.

Niestety, wszystko nieoczekiwanie przerwała ciężka, bardzo trudna do wyleczenia choroba Konrada. Do ostatnich chwil życia opiekowała się Nim, najtroskliwiej, jak tylko mogła, ukochana Basia. Odszedł w spokoju trzymając ją do końca za rękę…

Wraz z najbliższymi, gronem przyjaciół i znajomych pożegnaliśmy Go 14 grudnia. Spoczął w rodzinnym grobie na łódzkim cmentarzu komunalnym „Doły” przy ul. Smutnej. Podczas uroczystości żałobnej, wzruszony syn Konrada odczytał bardzo osobisty wiersz własnego autorstwa, który postanowiłem włączyć do tekstu wspomnienia, bo wspaniale oddaje osobowość jego Ojca.

Pożegnanie

byłeś trudnym Ojcem,

choć najlepszym,

byłeś prędki i powolny zarazem,

byłeś wyobraźnią, byłeś i straszny, i ciepły,

i kochany,

byłeś słony i słodki,

porywający i czasem odpychający,

byłeś pisarzem,

byłeś artychą,

byłeś zawodowcem,

byłeś wszystkim,

byłeś straceńcem i ocaleńcem,

nie byłeś nigdy inkwizytorem!

byłeś rymem,

tak za Tobą tęskniłem,

kiedy dzieckiem byłem,

byłeś, byłeś, byłeś…

jesteś!

jesteś wielki…

kocham Cię, Ojcze.

Żegnaj Przyjacielu!

Stanisław Bąkowicz