Przejazd do Waszyngtonu podzieliliśmy na dwa etapy. Pierwszego dnia wieczorem podjechaliśmy jak najbliżej stolicy USA. Motel był nie tylko fajny, czysty i przyjazny podróżnikom, ale także tańszy niż nocleg w NYC; kawa i herbata dostępne w holu, czajnik elektryczny w pokoju, lodówka, ładna łazienka i motelowe ręczniki. Muszę tu powrócić do początku naszej podróży. Przyjęliśmy założenie, że ma być tanio, a Ameryka tania nie jest. Zrezygnowaliśmy więc z bagażu rejestrowego i cały wyjazd obsłużył nam bagaż kabinowy, czyli maleńka walizeczka i plecaczek. Takie założenie spowodowało drastyczne ograniczenie bagażu (w tym o ręczniki). Mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że to była dobra decyzja. Wieczorem – jak wspomniałem – dojechaliśmy jak najbliżej stolicy. Następnego dnia dotarliśmy do stacji metra na obrzeżach Waszyngtonu, na parkingu płatnym 5$ zostawiliśmy auto na cały dzień i korzystając z metra wyruszyliśmy na podbój stolicy USA.
Waszyngton, a szczególnie jego centrum, jawił mi się jako miasto czyste, schludne i ładne. Nasz program obejmował wizytę pod Białym Domem, Kapitol (Kongres) oraz znany wszystkim pomnik Waszyngtona o wysokości prawie 170 metrów. Doktor Google wyjawił mi, że jego autorem był polski rzeźbiarz Kazimierz Chodziński (1815-1905), który kilka lat wcześniej wzniósł pomnik Tadeusza Kościuszki w Chicago. Tego oczywiście nie wiedziałem. Obelisk zbudowany jest marmuru, piaskowca i granitu, należy do najwyższych tego typu obiektów. Pierwsze kroki skierowaliśmy do siedziby amerykańskiego prezydenta, czyli pod Biały Dom. By go zwiedzić, trzeba zamówić bilet przez internet na kilka miesięcy wcześniej. Nam się to nie udało, a prezydent Biden był mocno zajęty, więc herbaty w gabinecie owalnym nie wypiliśmy. Otoczenie Białego Domu wypełniały liczne wycieczki Amerykanów, w dużej liczbie ludzi młodych, którzy przybyli tu, by poznać stolicę swojego kraju. Potem dowiedzieliśmy się, że dzień, w którym przybyliśmy do Waszyngtonu, to Dzień Weterana. Stąd duża liczba ludzi na wózkach inwalidzkich i sporo młodzieży.
Pod Białym Domem, skutecznie odgrodzonym od najbliższych ulic, spotkaliśmy protestujących wszelkiej maści. Jedni przeciw wojnie, drudzy za, jedni przeciw NATO i Rosji, a inni za – nie byliśmy w stanie sprawdzić wszystkich protestujących i ich intencji. Stali lub spacerowali z plakatami, ogłoszeniami, z nagłaśnianiem i muzyką. Słowem kogel-mogel po amerykańsku. Przy pięknej słonecznej pogodzie oglądanie z zewnątrz siedziby amerykańskiego prezydenta było przyjemne i ciekawe. Zwróciłem uwagę na dwa fakty. Nigdzie nie było koszy na śmieci, ale nie było też śmieci. W pobliskim parku buszowały natomiast szare wiewiórki. Przyzwyczajone do obecności ludzi oczekiwały, że coś im skapnie. Spod Białego Domu ruszyliśmy na Kapitol. To okazała budowla otoczona rządowymi budynkami, też przygotowana do zwiedzania, ale z biletem zarezerwowanym przez internet. Nadmieniam, że zwiedzanie znanych obiektów w stolicy USA jest bezpłatne, wymaga jedynie rejestracji w internecie na określony dzień i godzinę. Cóż, my, raczej niezasobni, turyści z Polski nie mogliśmy przewidzieć, kiedy tam będziemy. Tanie linie lotnicze decydowały skutecznie o programie wyprawy, więc biletów nie mieliśmy. Jednak pomysłowość Polaka jest wielka. Uznaliśmy z Pawłem, że pójdziemy na tzw. szybkiego turystę z dalekiego kraju. Znajomość języka okazała się niezbędna i decydująca o powodzeniu tej operacji. Siostrzeniec wybrał z personelu policyjnego miłą policjantkę i rozpoczął negocjacje. Co mówił, tego nie wiem, ale weszliśmy do Kapitolu w ciągu niecałych 3 minut. Czy Kapitol i jego wnętrze zrobił na mnie wrażenie? Tak, bo to monumentalna budowla, pokazująca potęgę kraju. Lecz czy w potężnej Ameryce może być coś znaczącego, ale małego? Nie, Ameryka jest wielka i wszystko co ma, robi i pokazuje światu, ma być wielkie. Takie samo wrażenie odnosiłem, kiedy w czasach ZSRR odwiedzałem z wycieczką Moskwę. Przewodnik mówił nam, że to jest największe na świecie, a tamto w Europie. Nie wiem dlaczego, ale mam ograniczoną sympatię do państw, które chcą mnie przytłoczyć swoją wielkością.
Wnętrze Kapitolu, a szczególnie sala zwieńczona charakterystyczną kopułą, może się podobać.
Nie będę tu opisywał zabytkowych pomników, obrazów ilustrujących historię USA – to znajdziecie w wielu filmach na YouTube. Obejrzałem, a tym, którzy mówią, że wszystko jest w internecie, odpowiadam – racja – ale ja to dodatkowo powąchałem, a póki co internet zapachów nie przekazuje. Zwiedzanie Kapitolu jest zorganizowane w ściśle określony sposób. Najpierw trzeba wejść do budynku pokonując bramki i kontrolę jak na lotnisku. Potem ustawiamy się w kolejce i czekamy na skompletowanie grupy. My znaleźliśmy się wśród wolnych „bezbiletowców”, dostaliśmy nalepkę na ubranie o numerze grupy i godzinie wejścia. Dalej to było prosto. Grupę przejął przewodnik, który wyposażył nas w słuchawki i odbiornik, mogliśmy więc go słuchać patrząc na otaczające nas wnętrza.
Oczywiście szliśmy szlakiem zwiedzania, słuchaliśmy opowieści o tym, co nas otacza i co widzimy. Wycieczka nie obejmuje sali obrad kongresu oraz tej części obiektu, w której pracują kongresmeni USA. Zwiedzić warto, bo jest co oglądać. Mnie utkwił w pamięci ten fragment – pokazano nam rodowitych mieszkańców Ameryki, których, jak dowiadujemy się z historii, biali przyjezdni wycieli prawie w pień. Dobrze, że choć trochę się o nich pamięta.
Obelisk na cześć prezydentury G. Waszyngtona jest imponującą budowlą. Niczym mnie nie zaskoczył. Nie ma bowiem filmu, którego akcja jest związana ze stolicą USA, by się nie pojawił na ekranie. Ale na filmie wygląda inaczej. Dopiero jak staniesz przy tym pomniku, widzisz jego rozmiar i wielkość. Proponuję, by uważny czytelnik poszukał informacji o tym pomniku w nieograniczonych zasobach sieciowych. Najciekawsze jest to, że widok ze szczytu jest imponujący. Lecz „ticket-ów” nie mieliśmy.
Ustaliliśmy z siostrzeńcem, że posiedzimy trochę i pójdziemy pieszo pod monument Lincolna. Kiedy podeszli do nas młodzi ludzie oferując bezpłatną wejściówkę do wnętrza pomnika stwierdziliśmy, że limit dobrych zdarzeń na dziś został dla nas wyczerpany. To nie była prawda, ale o tym później. Wejście do wnętrz monumentu jest strzeżone drzwiami jak do sejfu bankowego. Pełna kontrola lotniskowa i wchodzimy do windy, która śmiga na owych 170 metrów. Widok zapiera dech. Nie jestem w stanie oddać tego, co widziały moje oczy, ale zapewniam, że warto tam być.
Spacer do pomnika Lincolna zajął nam trochę czasu. Od śmierci z powodu panującego upału uratowała nas woda w zbiorniku (jeziorku) prostokątnym między obeliskiem Waszyngtona a budynkiem, gdzie znajduje się pomnik Lincolna. Obiekt o klasycznym kształcie greckiej świątyni jest dobrze opisany w zasobach internetu. Dodam tylko, że pomnik upamiętniający szesnastego prezydenta USA ma blisko 6 metrów wysokości i szerokości. Jest po prostu olbrzymi. W sieci doczytacie, że powstał z 28 kawałków marmuru z Georgii tak dopasowanych, że wydaje się, iż jest to jednolita bryła.
I tu mieliśmy zakończyć wizytę w amerykańskiej stolicy, ale mój siostrzeniec powiedział, iż jest tu jeszcze muzeum lotnictwa i kosmosu. Decyzja była jedna – idziemy pieszo do muzeum, bo to ponoć blisko. Blisko okazało się kilka kilometrów, ale po drodze spotkaliśmy uczestników Święta Weteranów. Po raz pierwszy w życiu spotkałem żyjących uczestników wojny koreańskiej (!!!) i wietnamskiej. Skąd wiem, że tam byli – mieli tabliczki z taką informacją. Przeszliśmy przed ścianą z nazwiskami żołnierzy poległych w tych wojnach i pomników obrazujących walczących żołnierzy. Po co Ameryce były potrzebne te wojny? Nie chcę tego komentować. Po prostu były i historii się nie zmieni. Nie wstaną polegli w tych konfliktach młodzi ludzie. A to, że się o nich pamięta, zasługuje przynajmniej na ludzką zadumę, bez względu na to co sądzimy o zasadności tych konfliktów.
Gdy zasapani dotarliśmy do muzeum, okazało się, że wejściówek nie ma i dziś nie będzie. Już mieliśmy zrezygnować, ale zauważyliśmy siedzącego przy stole z komputerem młodego człowieka w ubraniu menedżera. Wysłany na rozpoznanie terenu Paweł wrócił w ciągu kilku minut i powiedział – mamy wejście. I to było ostatnie miłe zdarzenie, jakie spotkało nas w USA tego dnia. Wrażenia z muzeum są trudne do opisania. To nowoczesny obiekt, świetnie zorganizowany i wyposażony. Były więc samoloty (nie modele), pojazdy kosmiczne i samochody. Dla każdego coś innego. Niestety, opisy jedynie po angielsku, więc dużo straciłem. Co wycisnąłem z Pawła to moje. Na koniec postanowiłem zakupić sobie jakąś pamiątkę. W sklepiku na terenie muzeum znalazłem niewielki model sondy wysłanej przez USA w kierunku Merkurego. Pomyślałem, że małe, lekkie więc kupiłem. Nie zauważyłem jednego, że ten chiński modelik trzeba samemu zmontować z 336 miniaturowych klocków typu Lego. No cóż, dziś złożony modelik stoi na moim biurku, a cała zabawa trwała 5 wieczorów. Nie żałuję.
Wracamy do motelu, a rano po niewielkim śniadaniu jedziemy w kierunku Nowego Jorku. Tu mogę dodać jako przyczynek do dyskusji i dostępności wyrobów alkoholowych w Polsce. W USA nie kupicie na stacji paliw żadnego alkoholu, nawet piwa. Więcej, piwa nie kupicie w żadnym markecie spożywczym. Alkohol jest dostępny tylko w licencjonowanych niezbyt licznych sklepach z trunkami,. By napić się piwka po męczącym dniu, jechaliśmy samochodem prawie 8 kilometrów. A w kraju piwko kupilibyśmy w każdym sklepiku. No cóż, co kraj to obyczaj, ale uważam, że alkohol na stajach paliw to przesada. To taki mój przyczynek do dyskusji, czy można sprzedawać alkohol na stacjach benzynowych w nocy. Wiem, wiem – nie wszyscy się zgadzają z tą opinią.
Roman Ferenc