Piotr Sagan
(1943–2013)
Poznaliśmy się jeszcze na studiach. Piotr był wtedy słuchaczem ówczesnego Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii, a ja Wydziału Filozoficzno-Historycznego Uniwersytetu Łódzkiego. Obydwaj wcześnie zaczęliśmy działać w Zrzeszeniu Studentów Polskich. Często spotykaliśmy się na jakichś zebraniach i licznych imprezach ZSP. Wiecznie zalatani najczęściej zamienialiśmy przelotnie kilka słów, załatwialiśmy szybko powierzane nam sprawy zrzeszenia i każdy biegł do swoich zajęć.
Przygodę z ZSP zakończyłem jako członek Uczelnianej Komisji Rewizyjnej UŁ, natomiast Piotr robił w stowarzyszeniu coraz większą karierę. Został wybrany najpierw do rady wydziałowej, następnie znalazł się w Komitecie Wykonawczym Rady Uczelnianej Zrzeszenia Studentów Polskich. W latach 1970–1973 sprawował funkcję przewodniczącego Rady Okręgowej Zrzeszenia Studentów Polskich, później szefa Zarządu Łódzkiego Socjalistycznego Związku Studentów Polskich z czasem stając się jednym z najwybitniejszych działaczy ruchu studenckiego i to w skali krajowej.
Gdy złożyliśmy pomyślnie egzaminy magisterskie na uniwersytecie, drogi nasze trochę się rozeszły. Wkrótce znów się jednak spotkaliśmy. Po zakończeniu pracy w organizacji studenckiej, która związana była z określoną kadencyjnością, Piotr powołany został na dyrektora Łódzkiego Wydawnictwa Prasowego. Mniej więcej w tym samym czasie mnie zatrudniono w Oddziale Łódzkim Polskiej Agencji Prasowej. Przebywając wiele godzin w tym samym gmachu przy ul. Piotrkowskiej 96, gdzie wówczas mieściła się siedziba ŁWP, PAP i niemal wszystkich redakcji łódzkich gazet, siłą rzeczy od czasu do czasu „wpadaliśmy” na siebie.
Już podczas pierwszego spotkania w Klubie Dziennikarza Piotr okazał mi wiele serdeczności i potraktował z niezwykłą życzliwością. Wróciliśmy wspomnieniami do studenckich czasów, a mój kolega, jak by nie było, wówczas już wielka figura w mieście i regionie, nazywany powszechnie magnatem prasowym Łodzi i województwa, bez krzty zadufania czy zarozumiałości zaprosił mnie natychmiast na dłuższą przyjacielską pogawędkę. Był to Piotr, jakiego poznałem na uniwersytecie. Pozostał tym samym ciepłym facetem, gotowym bezinteresownie nieść pomoc koledze w każdej sytuacji, pozornie twardym i może nieco szorstkim, ale o wielkich pokładach wrażliwości, do czego jeszcze wrócę.
To były piękne czasy, w wolnych chwilach spotykaliśmy się na biesiadach u Stefcia Kotlarka, wówczas sekretarza redakcji, później zastępcy redaktora naczelnego „Głosu Robotniczego”, w którym znalazłem się po paru latach pracy w PAP. Imprezy te trwały często do białego rana. Towarzyszyły im śpiewy ogólnowojskowe przeplatane patriotycznymi i harcerskimi, które szczególnie kochał Stefcio, członek Szarych Szeregów zaangażowany w konspirację podczas II wojny, harcmistrz i oficer rezerwy WP. Przez jego gościnny dom przewijało się mnóstwo ciekawych ludzi; pisarzy, poetów, malarzy, lekarzy wojskowych i kolegów dziennikarzy, wśród których stałymi elementami byliśmy my, to jest Piotr i ja. Niekiedy dołączała do nas Krysia Sobierajska, córka majora „Hubala”, koleżanka z „Głosu Robotniczego”, którą Stefcio darzył szczególną atencją i sympatią.
Kontakty nasze w naturalny sposób nieco rozluźniły się, gdy w pewnym okresie życia Piotr trafił do dyplomacji. Dwukrotnie wyjeżdżał na placówkę do czeskiej Pragi, gdzie w polskiej ambasadzie sprawował z powodzeniem najpierw funkcję I sekretarza ds. kultury oraz wicedyrektora Ośrodka Kultury Polskiej, później I sekretarza w wydziale ekonomiczno-handlowym tejże ambasady. Zawsze jednak, gdy tylko przyjeżdżał do Polski, nawet na krótko, odwiedzał mnie. Nieodłącznym elementem Jego wizyt, nie tylko zresztą przy tego rodzaju okazjach, były piękne wiązanki kwiatów dla mojej żony i drobne prezenty dla mnie, zwykle jakieś nagranie muzyki poważnej lub coś z nowości wydawniczych. Był bowiem w każdej sytuacji gentlemanem, w dobrym, może nieco staroświeckim stylu, w najlepszym znaczeniu tego słowa.
O sympatycznych suwenirach dla niżej podpisanego wspominam zaś nie bez powodu; muzyka poważna, ciekawa książka i teatr były bowiem zawsze wielką pasją Piotra. Często podczas wyjazdów do stolicy, związanych z pełnioną funkcją w ŁWP, rezygnował z przysługującego mu służbowego samochodu, udawał się tam własnym autem, by wieczorem obejrzeć spektakl na którejś z czołowych warszawskich scen, wcześniej zajrzeć do księgarni i wrócić do Łodzi późną nocą lub następnego dnia rano z interesującą nowością wydawniczą. Po takiej eskapadzie zwykle wpadał do mnie lub dzwonił dzieląc się wrażeniami z wyjazdu do rodzinnego miasta, jakim była Warszawa.
Pierwszy powrót z placówki dyplomatycznej do Polski okazał się dla Piotra dość trudny. Jego miejsce w ŁWP z oczywistych względów było już zajęte, jakiś czas pracował więc w administracji jednej z łódzkich uczelni, ale nie była to robota w pełni satysfakcjonująca dla tryskającego energią człowieka. W końcu wylądował w fotelu dyrektora łódzkiego „Ruchu”, gdzie też nie zagrzał długo miejsca, bo znów zaproponowano mu pracę w polskiej ambasadzie w czeskiej Pradze.
Powrót na stałe do kraju po zakończeniu misji dyplomatycznej nie był dla Piotra najszczęśliwszy. Znalazł, co prawda, dość satysfakcjonującą pracę jako szef łódzkiego Totalizatora Sportowego, z której przeszedł na zasłużoną emeryturę, ale nie dane Mu było zaznać na niej spokoju. Niebawem stał się bowiem jednym z oskarżonych w procesie wytoczonym przez kilku byłych pracowników ŁWP zwolnionych z pracy w okresie stanu wojennego, choć nie tylko. Nie chcę wnikać w meritum tej sprawy, bo nie czas, miejsce i okoliczności ku temu. Wiem tylko jedno, że Piotr, który absolutnie nie poczuwał się do żadnej winy, po każdej rozprawie sądowej przychodził do mnie zupełnie zdruzgotany i wytrącony z równowagi. Przeżywał bardzo wszystkie zarówno „przed”, jak i „potem”, podobnie jak towarzyszące im publikacje prasowe.
Widziałem, jak ten pozorny twardziel mięknie niczym wosk płonącej świecy, z trudem ukrywając trudne do zniesienia przeżycia. Nie jestem wcale taki pewien czy nie przyczyniły się one do ciężkiego udaru mózgu, któremu Piotr uległ. Dzięki wielkiemu samozaparciu, ćwiczeniom z logopedą i rehabilitacji prowadzonej przez specjalistów różnych dziedzin wyszedł z tego incydentu zupełnie nieźle. Gdy tylko stanął na chwiejące się jeszcze nogi, odwiedził mnie. – Nigdy nie dopuszczę do tego, bym był ciężarem dla najbliższej rodzinny – usłyszałem na powitanie.
Nie był to jednak koniec nieszczęść. Nim Piotr osiągnął w miarę pełną sprawność na chorobę nowotworową zapadła Jego ukochana małżonka llona. Pocieszałem Piotra, jak mogłem. Miałem zresztą ku temu uzasadnione powody, bowiem jedna z moich dalekich krewnych mając podobne schorzenie przeżyła trzy operacje i w dalszym ciągu żyje w zupełnie przyzwoitej formie. Obydwaj uczepiliśmy się tej iskry nadziei niczym tonący brzytwy. Piotr nie zwracając przy tym uwagi na problemy z własnym zdrowiem po „udarowym” incydencie, codziennie przebywał wiele godzin przy szpitalnym łóżku Ilony. Przez cały okres choroby zapewniał Jej też najlepszą, jaką tylko mógł, opiekę lekarską, konsultował się z najlepszymi specjalistami w Polsce. Niestety, mimo tych nieustannych wysiłków i starań, Ilona wkrótce odeszła.
Piotr przeżył to strasznie. Do końca nie mógł się pogodzić z Jej stratą. Dzwoniliśmy w tym czasie bardzo często do siebie. Mieliśmy się jak najszybciej spotkać, ale rozumiałem ból Piotra i nie nalegałem. Mniej więcej dwa miesiące temu telefony do mnie ustały. Mój Przyjaciel nie odbierał też moich. Gdy przyszły święta, a Piotr w dalszym ciągu nie odzywał się, co w Jego przypadku było nie do pomyślenia, zaniepokoiłem się nie na żarty. Ale jeszcze się łudziłem, że może to jakiś niesprzyjający splot okoliczności sprawia, iż nie możemy się skontaktować. W pierwszy dzień Wielkiej Nocy bez większego już przekonania wykonałem telefon. Komórkę Piotra odebrał Jego syn. Od Wojtka usłyszałem okropną wiadomość: – Tata ma ciężką chorobę nowotworową z przerzutem do serca. Właściwie jest już po drugiej stronie. Lekarze dają Mu jeszcze najwyżej osiem dni życia.
Nie przeżył nawet ośmiu. Otrzymałem od Wojtka sms: „Ukochany Tata nie żyje. Pogrzeb w piątek, 12 kwietnia, na Starych Powązkach w Warszawie. Początek uroczystości żałobnych w kaplicy św. Boromeusza o godz. 13”.
Piotr, który przy całym swym cieple i radości, jaką czerpał z kontaktów z innymi ludźmi, był de facto Wielkim Samotnikiem. Nigdy na nic się nie skarżył, nie mówił o nikim źle, nawet o ludziach, ze strony których spotkały go fałszywe oskarżenia i niezasłużone upokorzenia. Myślę również, że gdy już bardzo źle się czuł, nikogo nie chciał epatować swymi dolegliwościami zdrowotnymi czy też komukolwiek sprawiać swą osobą jakichkolwiek kłopotów. Dlatego wyłączył telefon i odszedł godnie, w samotności; w szpitalu na warszawskim Czerniakowie, tym samym, w którym przyszedł na świat.
Żegnaj Przyjacielu!
Staszek Bąkowicz