Jak rozpocząłem odkrywać Amerykę – Boston!

Stany Zjednoczone nigdy mnie nie fascynowały. Przy planowaniu różnych kierunków zwiedzania świata, USA były na końcu. Preferowałem Amerykę Południową, Afrykę, a także Australię i Nową Zelandię. Ale Ameryka dopadła mnie w szczególny sposób. Wyjechałem do USA na skutek decyzji podjętej pod wpływem emocji wykreowanej przez skomplikowaną sytuację rodzinną i radość mojego siostrzeńca, że mam na taką eskapadę ochotę, niewielką, ale mam. Po prostu na sygnał: wujku jedźmy na uroczystość zakończenia studiów Kuby do Bostonu – powiedziałem OK.

Tu parę słów wyjaśnienia. Kuba to syn mojego siostrzeńca, chłopak niezwykle zdolny, który urodził się w USA, podczas pobytu jego rodziny w Stanach, po uzyskaniu tzw. zielonej karty. Mieszkali tam około 14 lat. Kuba powrócił z rodzicami do Polski, bo tu pozostali rodzice rodziców. W Polsce skończył „podstawówkę” i liceum z wyróżnieniem. Bez trudu dostał się na AGH i pewnie by spokojnie skończył studia, gdyby nie pomysł studiowania w USA. Specyfika składania wniosku o przyjęcie na studia w Stanach polega na przygotowaniu obszernych danych o kandydacie i poprzez specjalną stronę udostępnienie ich uniwersytetom. Te zaś przeglądając zgłoszenia dokonują wyboru. Oferta Kuby była na tyle interesująca, że został przyjęty na uniwersytet w Bostonie.

Ta uczelnia o sporych tradycjach, niezłych notowaniach w rankingu szkół wyższych wydawała się dobrym wyborem. Kuba ma amerykański paszport, podwójne obywatelstwo i spokojnie mógł starać się o przyjęcie na studia. Zapytałem siostrzeńca, kto za te studia zapłaci? Odpowiedź była prosta: jeśli nie dostanie stypendium uczelni, to szanse na studia w Ameryce są żadne. Wspomniałem, że Kuba to bardzo zdolny chłopak, ze znaczącym dorobkiem uzyskanym w szkołach w Polsce. Ma się czym pochwalić i powinno być to docenione w Bostonie. Byłem tego ciekaw. Studia w USA kosztują krocie. Rodziny zadłużają się na wiele lat, by ich pociechy ukończyły tam wyższą uczelnię. Skompletowane papiery zostały wysłane do komórki rekrutacyjnej Bostońskiego Uniwersytetu. I Kuba został przyjęty! Uniwersytet zdecydował, że zdolnemu Polakowi warto pokryć koszty studiowania, bo po studiach zwróci on z nawiązką nakłady poniesione na jego wykształcenie, budując potęgę przemysłową Stanów Zjednoczonych.

Kuba studia ukończył z wyróżnieniem i na imprezę na zakończenie nauki zdecydowałem się pojechać. Sami ocenicie czy był to dobry pomysł. Zdobycie wizy ESTA nie stanowiło problemu. Biedny kraj, jakim są USA, zabrał mi jedynie 21 dolców. Zapłaciłem. Do Stanów wjechaliśmy bez kłopotów; siostrzeniec Paweł z paszportem amerykańskim, ja z naszym, polskim. Teraz, kiedy wszystko jest skomputeryzowane, najważniejsze było czy komputer uzna mnie za godnego, bym wjechał do USA. Uznał i wjechałem. Lotnisko J.F. Kennedy’ego jest bardzo duże. Dzięki zapobiegliwości siostrzeńca udało się odnaleźć parking, gdzie czekał na nas wielki amerykański samochód i udaliśmy się do naszej nowojorskiej kwatery. Tu warto uświadomić osobom wybierającym się do USA – samochody w tym kraju to w większości automaty. Dojechaliśmy dzięki mapom Google i z całą pewnością bez GPS zagubilibyśmy się w NYC bardzo szybko. Choć siostrzeniec jeździł autem po Nowym Jorku kilkanaście lat i tak miał chwilami problemy.

O pobycie w NYC napiszę w innym odcinku mojego odkrywania Ameryki. Teraz parę zdań o Bostonie. To śliczne leżące nad oceanem miasto, podobne klimatem do Krakowa. Niezbyt wysoka zabudowa, czystość ulic zdumiewająca i nasz krótki, ale fajny, pobyt na stadionie, gdzie odbyła się uroczystość pożegnania absolwentów. I ta uroczystość zrobiła na mnie duże wrażenie. Rodziny miały bezpłatny wstęp do akademickiej stołówki na obiad i kolację. Duży stadion uczelniany pełen był rodzin studentów, a na płycie ustawiono krzesełka dla absolwentów.

Uroczystość została zaplanowana na 2 godziny i trwała równo dwie godziny. Studenci przebrani w czerwone chałaty i czarne czapki z frędzelkiem prezentowali się fajnie. Siedzieliśmy na trybunach i obserwowaliśmy, jak spora grupa absolwentów zajmuje krzesełka na płycie. Pominę szczegółowe sprawozdanie o tym, kto i co mówił, bo bym was zanudził. W programie była prezentacja najlepszych nauczycieli, doktorów honoris causa, było wystąpienie studentów i życzenia od kadry uczelni dla świeżo upieczonych dyplomantów. W pewnym momencie prowadzący spotkanie prosił, by studenci wstali i zwrócili się do trybun. – Podziękujcie rodzicom – powiedział – bo to oni spowodowali, że ukończyliście naszą uczelnię. Zauważyłem kontem oka, że siedzący w pobliżu rodzice o urodzie azjatyckiej ukradkiem wycierali łzy. Jeśli chcecie to zobaczyć, to na hasło Boston University Commencement 2024 znajdziecie w You Tube komplet filmów z tej uroczystości. Dziś świat jest malutki.


Uroczystość w Bostonie – zdjęcie autora

Nasz pobyt w Bostonie wymagał noclegu. Planowaliśmy wyjechać z miasta i nocować w motelu pod Bostonem. Koszt pokoju 2-osobowego to wydatek 100-150$. Kuba jednak załatwił nam nocleg w polskiej parafii. Nie jestem specjalnie kościelny, ale ksiądz proboszcz okazał się wyjątkowo świetnym człowiekiem. Rozmowa z nim potwierdziła to, o czym wspominało wielu dziennikarzy – parafie w miejscach skupienia Polaków realizują wiele funkcji. Obok czysto religijnych, to miejsce skupiające Polonusów i integrujące ich na obczyźnie. Nic dodać! Na fotografii ksiądz Jerzy Żebrowski, pozdrawiamy ojca Jerzego i dziękujemy za opiekę.

Pobyt na imprezie ku czci zakończenia studiów przez młodych ludzi spowodował u mnie kilka refleksji. USA mają wyjątkowy talent sprowadzania do siebie młodych, mądrych ludzi, zapewnienia im możliwości prawie darmowego studiowania. Zakładają – i słusznie – że ów zdolny człowiek z dowolnej części świata po ukończeniu studiów już w Stanach pozostanie. Kuba, co jest naturalne, poznał uroczą amerykankę i zapewne do Polski nie wróci; będzie budował moc gospodarki USA i w ten sposób zwróci nakłady poniesione na jego wykształcenie. Proste i skuteczne. Wystarczy spojrzeć na listę amerykańskich laureatów Nagrody Nobla. Amerykańska filozofia życia jest prosta: buduj swoją pozycję w społeczeństwie codziennie, pracuj i pilnuj pracy, kochaj USA, nawet jeśli tu się nie urodziłeś. W zamian będziesz miał środki na przeżycie, nawet jeśli wykonujesz najprostszą robotę, będziesz harował i żył. Czy taka opcja mi imponuje? Chyba nie. Dlaczego? Uzasadnienie zajęłoby zbyt wiele zdań.

Krótki pobyt na plebani zakończył naszą wizytę w Bostonie. Załadowawszy dobytek Kuby z czterech lat studiowania wyruszyliśmy do New Jersey. Jazda amerykańskimi autostradami jest wygodna, a jakość drogi w większości spełniała nasze oczekiwania.

New Jersey nie jest dzielnicą Nowego Jorku. To inny stan, należący do najsilniej uprzemysłowionych stanów USA. Wzdłuż wybrzeża oceanu są zlokalizowane liczne kąpieliska i ośrodki wypoczynkowe (np – Atlantic City). My zmierzaliśmy do Princeton. To niewielkie miasto znane jest ze słynnej uczelni Princeton University oraz kilku instytutów badawczych. Blisko Nowego Jorku. Miasto zieleni i dużych obszarów będących we władaniu bogatszych amerykanów. Cisza, spokój, typowe amerykańskie budownictwo i drogi bez chodników, bo kto w Ameryce chodzi pieszo. Tu zastawiliśmy Kubę u zaprzyjaźnionych Amerykanów o polskim rodowodzie. Gdzie pojedziemy dalej? Optowałem za Waszyngtonem. To w końcu tylko ok. 290 km. I pojechaliśmy, ale o tym w następnym odcinku.

Roman Ferenc

Roman Ferenc