Szef (prawie) doskonały

Z red. Januszem Murynowiczem spotkaliśmy się po raz pierwszy w „Trybunie Łódzkiej”, będącej wówczas w końcowym etapie organizacyjnym regionalnej mutacji warszawskiej „Trybuny”. W nowo powstającej gazecie, która na początku znalazła siedzibę w budynku byłej administracji pofabrycznego kompleksu przy ul. Brzozowej, otrzymałem propozycję zatrudnienia na stanowisku kierownika działu informacji. Rozpoczynając pracę nie miałem najmniejszego pojęcia, że Murynowicz jest współtwórcą nowego tytułu na łódzkim rynku prasowym.

Janusz kręcił się po redakcji kiedy jeszcze – „na sucho” –  wydawaliśmy próbne egzemplarze gazety; pisał do niej teksty, służył radą i pomocą współpracownikom technicznym oraz redaktorom dyżurnym przy elektronicznym składzie gazety. Szybko zorientowałem się, że miał w tej dziedzinie nie tylko wiedzę teoretyczną, a także spore umiejętności praktyczne, co w tamtych czasach, szczególnie wśród dziennikarzy starszego pokolenia, nie było aż tak oczywiste. Oficjalnie żadnej funkcji w gazecie Murynowicz nie sprawował, choć od początku uczestniczył w jej kolegiach redakcyjnych, co mnie nawet nieco dziwiło.

Do momentu uzyskania przez cały zespół pracowniczy pełnej mobilności, zastępczo, przez kilka tygodni, kierowali nim dziennikarze delegowani przez centralnie wydawaną „Trybunę”. Gdy tylko warszawscy żurnaliści, pomagający nam w uruchomieniu gazety, wrócili do stolicy, na redaktora naczelnego, nieoczekiwanie – przynajmniej dla mnie – powołany został… Janusz Murynowicz. Jak pokazał czas, była to bardzo udana decyzja wydawcy i właściciela dziennika.

Wkrótce do dziennikarskiego zespołu dołączyła Grażyna Bożyk, której powierzona została funkcja sekretarza redakcji. Trafiła do nas z łódzkich „Wiadomości Dnia”, gdzie była korektorką, a następnie zastępczynią kierownika działu wojewódzkiego. A parę miesięcy później, już w nowej siedzibie gazety, przy al. Adama Mickiewicza, zupełnie niespodziewanie, z kolei ja otrzymałem nominację na I zastępcę redaktora naczelnego.

Do tych wszystkich zmian, nominacji, awansów oraz samej pracy w „Trybunie Łódzkiej” wracam myślami właściwie z jednego powodu. Kojarzą mi się bowiem niezmiennie z osobą Janusza, który – niestety – tak niespodziewanie i tak przedwcześnie już odszedł…

Od samego początku współpraca z Nim układała mi się znakomicie. Nie zajmował się drobiazgami, nadmiernym komenderowaniem, zbędnym mieszaniem się w sprawy przypisane innym członkom kierownictwa redakcji, ale był zawsze otwarty na inicjatywy i pomysły dziennikarskiego zespołu. A przy tym wszystkim okazał się człowiekiem o dużej kulturze osobistej, niezwykle powściągliwym w okazywaniu negatywnych emocji, zarówno w codziennych kontaktach służbowych, jak i spotkaniach towarzyskich, podczas których był wspaniałym kompanem wspólnego biesiadowania.

Osobowość Janusza sprawiła, że wspólnie, wraz z Grażyną Bożyk, notabene świetną edytorką i jedną z najlepszych znanych mi korektorek, udało nam się stworzyć bardzo sprawnie działające, a przy tym lubiące ze sobą współpracować, redakcyjne trio kierownicze. Z czasem, w naturalny sposób, trochę pomijając oficjalny podział obowiązków, każde z nas zajęło się sprawami, które najbardziej mu odpowiadały. Do tego, co równie ważne, nabraliśmy do siebie pełnego zaufania, zrozumienia i wzajemnego poczucia lojalności i odpowiedzialności za gazetę oraz jej zespół pracowniczy.

Praktycznie codzienne redagowanie dziennika, poza sprawami szczególnej natury, Janusz pozostawił nam. A jako że pióro miał niezłe, pisał cotygodniowy dość ostry felieton, w sprawach zasadniczych zabierał publicystycznie głos „na łamach”, a sporadycznie zajmował się nieco lżejszą tematyką. Natomiast Jego rozliczne kontakty w biznesie, instytucjach samorządowych i gremiach politycznych, nie tylko regionalnych, a także łatwość ich nawiązywania, były dla nas na wagę złota. Jak nikt inny potrafił wynajdować ważnych patronów i sponsorów organizowanych przez gazetę imprez, konkursów i charytatywnych akcji. Niejako przy okazji często udawało mu się nawiązywać bliższe relacje z potencjalnymi reklamodawcami, do których później docierali nasi pracownicy z konkretnymi już ofertami. Między innymi dzięki temu sytuacja ekonomiczna gazety, funkcjonującej przecież od niedawna na lokalnym rynku prasowym, była zupełnie niezła.

Miał też Janusz w sobie duże pokłady zupełnie bezinteresownej empatii. Sam tego doświadczyłem kilka razy, gdy awaria domowego komputera, w najbardziej nieodpowiednich momentach, uniemożliwiała mi wykonanie pilnych zadań dziennikarskich, a „mój” informatyk był nieuchwytny. Wystarczył jednak telefon do Janusza, który niezależnie od pory dnia lub nocy, rzucał wszystko i w ciągu kilkunastu minut zjawiał się i awarię usuwał, bo – jak wspomniałem wcześniej – był w tym naprawdę dobry!

Jego troska o pracujący wraz z nim zespół dziennikarski oraz pion administracyjno-techniczny była na tyle niezwykła, że po likwidacji „Trybuny Łódzkiej” w roku 2004, podjął próbę utworzenia „Nowego Głosu Robotniczego”. Nawiązującego do tradycji poczytnego regionalnego dziennika „Głos Robotniczy”, później wydawanego jako „Głos Poranny” i zlikwidowanego w wyniku przemian systemowych w kraju oraz własnościowych na rynku prasowym. Niestety, nie była to próba udana. W niezbyt trafione przedsięwzięcie Janusz włożył własne pieniądze. Na dalszą metę nie były one jednak wystarczające, a ewentualnego inwestora lub nawet współinwestora, nie udało się znaleźć.

Należałoby jeszcze dodać, że przez „Trybunę Łódzką” przewinęło się mnóstwo młodych ludzi, którzy po kierunkowych studiach, prywatnych szkołach dziennikarskich, niekiedy tylko po maturze próbowali u nas sił w trudnej profesji. Po dłuższych lub krótszych praktykach większość z nich nie znalazła miejsca w zawodzie lub sami z niego rezygnowali. Niemniej kilkoro spośród nich zaistniało w krajowych środkach przekazu, z czasem objęło kierownicze stanowiska w redakcjach, rozpoczęło z powodzeniem pracę w lokalnych lub też zakładowych mediach. Głównie dzięki Januszowi, który nigdy nie odmawiał młodym ludziom udziału w redakcyjnych praktykach dziennikarskich. Choć niekiedy sprawiały one różnego rodzaju kłopoty; zajmowały czas opiekunom tychże praktyk i w jakiś sposób dezorganizowały trochę pracę redakcji.

Po nieudanej próbie z „Nowym Głosem Robotniczym” Murynowicz jedynie sporadycznie podejmował współpracę z mediami i do dziennikarstwa już nie wrócił. Choć daleko od niego właściwie nie odszedł zakładając wydawnictwo reklamowo-prasowe BIAŁE i CZARNE. Jego ideą była oferta uporządkowania, podniesienia estetycznego i merytorycznego poziomu informacji oraz reklam dostarczanych przez firmy z branż weselnej i funeralnej. Zasiadał też Janusz na fotelu prezesa Fundacji Wspierania Rewitalizacji Obszarów Zabudowy Miejskiej. Od roku 2006 był prezesem zarządu firmy JURIMEX zajmującej się inwestycyjnym obrotem nieruchomościami.

Był! Jakże trudno mi pisać o Januszu już tylko w czasie przeszłym…

Staszek Bąkowicz