Przypomniał o niej niedawno Mariusz Gaworczyk, łódzki architekt i blogger, który wyszperał w archiwach jej artykuł z „Dziennika Łódzkiego” z 1968 roku pod tytułem „Łódź 2000 roku”.
Alina zaczęła go cytatem z Le Corbusier: „z kamienia, drzewa, cementu robi się domy, pałace. To budownictwo. Ale oto coś chwyta mnie za serce, jest mi dobrze, jestem szczęśliwy, mówię: to jest piękne. To jest architektura”.
A dalej od siebie: „Tak pisał Le Corbusier. Znalazł najtrafniejsze słowa, by wyrazić to, co myślisz Ty, ja i on. Bez względu na to, w jakiej łódzkiej dzielnicy mieszkasz. czujesz to samo. To, co się wznosi obecnie w Łodzi to budownictwo. To jeszcze nie architektura. Bez względu na to, co o tym mówimy lub piszemy”.
Po tym wstępie poszła na całość:
„Kochasz oczywiście to co masz. Walczysz do upadłego – jeśli masz 17 lat – z rówieśnikami z innych miast zarzucającymi Twojej Łodzi brzydotę… Jeśli przekroczysz czterdziestkę przyznajesz, że owszem Łódź da się lubić, ale trudno, by się specjalnie podobała. Jeśli pięknie umiesz mówić, na pytanie: dlaczego pan zamieszkał w Łodzi skoro ona taka a nie inna i co pana w tej Łodzi trzyma – odpowiadasz anegdotką, jak to prawiłeś raz w pociągu jednej pani słodkie słówka i na uwagi kolegów – co ty w niej widzisz, przecież ona jest brzydka, odpowiedziałeś – Owszem, ale fascynująco brzydka. Z tej anegdoty prosta droga do wywróżenia dla Łodzi 2000 roku orbisowskiego plakatu: zwiedzajcie Łódź – miasto o urzekającej brzydocie! Tego się nie doczekamy nie tylko dlatego, że nie mamy poczucia humoru, ale dlatego, że tej etykiety o braku urody, przyczepionej nam od dziesiątków lat, chcemy się pozbyć. I jeśli myślimy o Łodzi – 2000, to każdy z nas myśli o czymś pięknym. Tak jak się zawsze myśli o przyszłości.”
Nakreśliła ją rozsądnie i kompetentnie „jak dobra matka, która hołubi swoje dziecko, ale też dostrzega jego wady – skomentował Gaworczyk, który ze znawstwem i pasją przeprowadził analizę opisanych przez Alinę „proroctw”. Były na tyle profesjonalne, że nawet po pięćdziesięciu latach okazały się pasjonującą lekturą, a jednocześnie materiałem do głębszej refleksji. Czy to nie najlepsza miara jej dziennikarskiej klasy?
Byłam nie tylko jej czytelniczką, ale redakcyjną koleżanką. Podziwiałam jej dystans do życia, ludzi i samej siebie. Była inna i być może tę inność przywiozła z Francji, w której się urodziła i chodziła do szkoły. Była dwujęzyczna, a biegła znajomość francuskiego pozwalała jej zanurzać się w dwóch kręgach językowych i dwóch kulturach. Alina czytała regularnie „Paris Match”, który dostawała redakcja i żałowała, że nie ma debitu na ambitniejszy, ale politycznie nie do strawienia dla ówczesnych władz „L’ Express”. Jeśli była potrzeba, tłumaczyła błyskawicznie, pisząc na maszynie polski tekst z rozłożonego „Matcha”. Francuski nas zbliżył, ale to ona czytała w oryginale Maigreta i tłumaczyła mi niuanse tekstów piosenek Edith Piaf.
W pamięci pozostała mi nasza peregrynacja po Piotrkowskiej. Był to czas pierwszych kartek na cukier i pustoszejących sklepów. Alina z optymizmem godnym lepszej sprawy postanowiła kupić kawałek wołowiny na kolację. Stanęło bowiem na tym, że po pracy jedziemy do niej, żeby posłuchać płyt i sobie pogadać. Było letnie popołudnie, gorąco, a nasze nadzieje na kupno c z e g o k o l w i e k topniały w miarę upływu czasu.
– Znam. jedną jatkę – powiedziała wówczas Alina – ale nie wiem, czy miałabyś ochotę na koninę po francusku? – Wyznałam, że z chęcią spróbuję, ale nie dane mi było – również jatka z koniną świeciła pustkami. A jednak tego wieczoru było coś z kuchni francuskiej. Alina przygotowała zieloną fasolkę na zimno z sosem vinaigrette, głos Edith Piaf zapewniał, że „niczego nie żałuje” – my zresztą też. Lubiłyśmy te nasze „pogaduchy”.
Z Aliną świetnie się rozmawiało. Była bystrą, obdarzoną poczuciem humoru obserwatorką, pilnie dbającą o dobre pointy. – Wyobraź sobie, że dzisiaj na Piotrkowskiej – opowiadała – wysunął mi się spod pachy plik papierzysk od architektów i zasłał kawałek chodnika. Schyliłam się, by pozbierać ale z pomocą pośpieszył mi młody człowiek. Zza pleców usłyszałam jego głos: – Oooo. praca magisterska się pani rozsypała! – W tym momencie odwróciłam się do niego, a on spojrzał na mnie i rzekł zaskoczony: – O, przepraszam, to zdaje się praca doktorska?
Potem wyjechałam, ale nasz kontakt trwał dalej – pisałyśmy i dzwoniłyśmy do siebie przez trzy dekady, aż przyszedł dzień, w którym dostałam list od Andrzeja, jej męża. Pisał w imieniu Aliny i w jej zastępstwie – ona już nie mogła, była chora… Ale nawet wówczas, gdy zrozumiałam, że nie da się już uniknąć jej odejścia, śmierć Aliny przyszła niechciana i napełniła mnie głębokim smutkiem. Uczuciem straty, ale i wdzięczności. Że była.
Przekonaniem – że będzie.
I to nie tylko w mojej pamięci.
Anna Tyszecka