Kasy samoobsługowe wymyślono po to, by Biedronka czy Lidl nie musiały zatrudniać większej liczby kasjerów. To prosty sposób przerzucenia na klienta czynności, które powinien robić sklep. Klient staje się bezpłatnym pracownikiem Biedronki, Lidla lub innego marketu (akcja zatacza coraz większe kręgi) i poza tym, że musi pracować jako kasjer nic z tego nie ma. Teoretycznie markety tłumaczą się tym, że przy niewielkiej liczbie towaru klient ma możliwość załatwienia się szybciej. Oczywiście, jak nie chce, może stać w zwykle potężnej kolejce do jednej kasy, czasami do dwóch i OK. Liczbę czynnych kas obniża się do takiego poziomu, by klient sam podjął decyzję o tzw. samozatrudnieniu jako kasjer hipermarketu. I zapewne musi się to sklepom opłacać, mimo znacznie szerszej możliwości oszustwa przy skanowaniu towarów. Mniejszy personel sklepu, mniejsze kłopoty z kadrą, a klienta jakoś się załatwi. I to mnie wkurza!
Według mnie, jest to cwaniactwo właścicieli marketów. Klienci kasjerzy w kasach samoobsługowych to darmowa siła robocza. Nie ma w tym przesady – personelu mało, jest słabo opłacany, a praca przy organizowaniu codziennej oferty dla klienta to konieczność dźwigania wielu kilogramów towaru i rozstawiania na półkach. Ale czy to mój problem? Ja chcę być porządnie obsłużony, chcę kupić dobry, świeży produkt… i tyle. Dlatego nie lubię kas samoobsługowych.
Wkurzają mnie też tzw. promki, czyli akcje promocyjne realizowane przez sklepy. Ich cechą jest sprytne wprowadzenie klienta w błąd. Wielkie liczby podają cenę promocyjną, a kolorowa oprawa ma zwrócić uwagę klienta na „promkę”. Sęk w tym, że gdzieś na obrzeżach kartki cenowej jest napisane, że promocja obejmuje wtedy, gdy kupisz 2, 3, 6 lub np. 12 sztuk. A cena, zwana regularną, jest znacząco wyższa. Efekt – o tym, że zostaliśmy „wkręceni” w promocję, dowiemy się przy kasie. Nazywam to „robieniem w bambuko”. Często liczba kolorowych kartek cenowych jest większa niż innych cen.
Mam też pretensję do handlowców o głupią między marketami wojnę. Lidl pluje na Biedronkę, a ta jak może odgryza się Lidlowi. Owa wojna na reklamy w TV wkurza mnie tak bardzo, że coraz częściej idę na zakupy do Aldiego. Co na te praktyki urzędy, które mają za zadanie bronić nas – klientów? Jak dotychczas – zero reakcji. Chodzimy potulnie do najbliższych spożywczaków i tyle. Najgorsze jest to, że zaczynamy się przyzwyczajać. Do źle rozstawionych produktów, do zatarasowanych przejść, do bałaganu w hipermarkecie, do źle oznakowanych towarów, do przemycania produktów o niskiej dacie trwałości itd., itd. Było mi dobrze, gdy w moim pobliskim sklepiku, którego już nie ma, bo splajtował, kupowałem produkty spożywcze codziennego użycia. To nic, że zapłaciłem ździebko więcej, ale uśmiechnięta pani za ladą, jej rada i sympatia były dla mnie szczególną wartością. Ale to już przeszłość, która nie wróci – a szkoda.
Roman Ferenc